poniedziałek, 22 października 2012

Muzycznie: Waldeck - "Addicted"

Gdzieś podejrzane, gdzieś zasłyszane...
Wpada w ucho i wyjść nie chce.
Jesień dziś iście słoneczna, kolorowa, wręcz bezwietrzna.
Mogłoby to trwać dłużej, tymczasem niechybnie zbliża się zima i nie ma litości, trzeba zmiłować się nad zimową garderobą, którą chowam zawsze najgłębiej jak się tylko da, by chociaż udawać, że jej nie ma. Że nie będzie mi potrzebna :)

Tym bardziej dźwięki muzyki, która nasuwa mi skojarzenia z gorącym powietrzem, zmysłowymi ruchami, czymś pysznym i wyjątkowym, jest niemal na wagę złota. I kiedy sięgam po kolejną książkę w te chłodne jesienno-zimowe wieczory uwielbiam, kiedy rozbrzmiewa w głośnikach. 

Jest miło, przytulnie, ciepło.


Lisa Genova, "Motyl"

Czy ktoś z Was poczuł się kiedyś tak bezradny, że nie potrafił odnaleźć czegoś we własnym domu, chociaż zna go na pamięć?
Czy zdarzyło Wam się zagubić w mieście, ale nie dlatego, że jest dla was nowe i je zwiedzacie i zwyczajnie pomyliliście ulice, ale w swoim i znanym Wam jak własna kieszeń, tylko nagle ogarnęła Was pustka i straciliście kompletnie orientację, nie wiecie gdzie iść, chociaż chodziliście dokładnie tamtędy każdego dnia?
Potraficie narysować planszę zegara, wypisać na niej godziny i narysować wskazówki tak, by pokazać, która dokładnie jest teraz godzina? Wydaje się to bardzo proste i banalne do wykonania, prawda?



Bohaterka tej książki to 50-letnia kobieta; mądra, inteligentna, pełna pasji i zapału do swojej pracy. Jest wykładowcą psychologii kognitywnej na Harvardzie, prowadzi badania w dziedzinie lingwistyki i wygłasza wykłady na całym świecie. Ma męża równie wielkiego pasjonata swojej pracy naukowej jak ona i trójkę dzieci, już dorosłych. Pewnego dnia, niespodziewanie dla niej zupełnie dostrzega, że nie wszystko jest takie, jakie powinno być. Zapomina o najprostszych sprawach, zapomina pojedynczych słów, które do tej pory nie stanowiły dla niej najmniejszego problemu. Czy to skutki uboczne menopauzy? Być może, ale woli  skonsultować swoje obawy z lekarzem. 

I tak oto wchodzimy w świat osoby,  u której wykryto wczesne stadium postępującej bardzo szybko choroby Alzheimera. Razem z nią przeżywamy strach związany z tym co dalej, jak z tym walczyć i jak żyć na co dzień. Obawy, jak bardzo wpłynie to na pozostałych członków rodziny i ich relacje? Co z jej pracą, bez której ciężko jej żyć, bo nie łatwo jest porzucić czy odstawić na bok swoją pasję i całe dotychczasowe życie. Smutek i rozgoryczenie, bo co będzie, jeśli pewnego dnia nie rozpozna własnego męża i dzieci? 

Autorka bardzo delikatnie, a jednocześnie z niesamowitą dokładnością pozwala poczuć te wszystkie emocje bohaterki.  Przeżywamy, martwimy się i złościmy. Czujemy obawy, rezygnację ale też siłę i zapał, by nie pozwolić tej chorobie tak łatwo i szybko podejść. Poznajemy medyczną stronę tej choroby, jak lekarze ją diagnozują, jakie są rokowania, szanse, jakie wsparcie można otrzymać. Co niezmiernie ważne, bohaterka porusza bardzo ważną sprawę – dostępność pomocy nie tylko dla opiekunów tak chorej osoby, jak dla samych chorych zwłaszcza we wczesnym stadium. Kiedy jest jeszcze na tyle sprawna umysłowo, by móc o tym rozmawiać i dzielić się swoimi uczuciami z innymi chorymi i wspierać się wzajemnie w tych naprawdę ciężkich chwilach. 

Wyobraźcie sobie, że chce Wam się pić. Schodzicie na dół, nastawiacie wodę w czajniku, a za chwilę nie wiecie, po co to właściwie robicie. Po co ta woda się gotuje? Albo chcecie przeczytać książkę, ale nie nadążacie za słowami, za postaciami i wydarzeniami. Przytłacza Was ilość tekstu, wielowątkowość, nie potraficie połączyć ze sobą bohaterów książki i wydarzeń i musicie wracać niejednokrotnie na początek i czytać ponownie.

Między innymi z takimi problemami mierzy się Alice Howland w tej powieści i muszę przyznać, że skończyłam czytać ją wczoraj wieczorem i nadal nie potrafię przestać o niej myśleć. A to oznacza, że autorka wykonała znakomitą pracę i sprostała wyzwaniu, by temat nie był poruszony powierzchownie, wręcz naukowo (Lisa Genowa jest doktorem nauk  medycznych w dziedzinie neurobiologii) ale oprócz tej strony, pokazała nam tę drugą: emocjonalną, z którą zmierzyć muszą się chorzy. 

Polecam bardzo. Dla dowiedzenia się czegoś o tej chorobie. Dla wyczucia i zastanowienia się nad samym sobą, jak my zachowalibyśmy się w takiej sytuacji. Wciąga niesamowicie i cały czas mamy nadzieję i trzymamy kciuki, by Alice tak szybko myślami od tego świata nie uciekała. Warto poświęcić jej czas mimo, że porusza niełatwy temat a jednak jest napisana niesamowicie przystępnie, powiedziałabym nawet, że lekko przy całym tym medycznym i naukowym wątku.

Wyciągnijmy z niej wnioski dla siebie, na teraz i przyszłość.

sobota, 20 października 2012

Mario Vargas Llosa, "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki"



Już nie pamiętam, gdzie dorwałam tę książkę i skąd pomysł, by ją kupić. Śmiem jednak twierdzić, że to tytuł i krótkie streszczenie z tyłu książki spowodowało, że znalazła się u mnie najpierw na moleskinowej liście, później na półce, a w końcu w moich rękach, z otwartą pierwszą stroną gotową do przeczytania. 

                                            fot. poczytaj.pl

Czytając tę książkę wciąż chodziło mi po głowie pytanie: jak bardzo trzeba być zaślepionym, ogłupionym wręcz miłością i pożądaniem do kobiety, by być tak naiwnym i skazywać się świadomie na smutek, cierpienie, osamotnienie?

Ricardo, to facet z początku jak każdy inny. Poznajemy go jako nastolatka, który zakochuje się w swojej koleżance. Zakochuje się niewinnie i naiwnie wierząc, że ta miłość będzie tą jedyną, najprawdziwszą. I tak oto w momencie, w którym oddał swoje serce Lily, fałszywej Chilijeczce, ściągnął na siebie kolejne pięćdziesiąt lat życia w ciągłej niepewności i niespełnionej miłości. Ona, przybierająca na własne potrzeby niewdzięczna i nie znająca granic egoistka, bawi się nim niczym zabawką. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że „grzeczny chłopczyk”, jak czule go nazywała, jest w stanie zrobić dla niej wszystko. Każda jej nikczemność, bezwzględność, kłamstwa i obelgi przyjmie na siebie bez słowa skargi – jest tak bardzo pod jej wpływem. 

Ich historia ciągnie się latami. Zmieniają się tylko okoliczności, w których napotykają się na siebie. Najpierw jest to Peru, później Paryż, który przez większość powieści stanowi tło dla biegu wydarzeń,  Londyn, Tokio, które tak bardzo odbije się na psychice i fizyczności książkowej femme fatale, aż zakończy się to w Madrycie. Jednak ich spotkania nie są wcale takie przypadkowe, autor świetnie prowadzi akcję powieści, by każde zagranie ze strony „chilijeczki” wzbudzało w czytelniku tylko i wyłącznie żal i politowanie dla Ricardo. 

I tak właśnie było ze mną. Ta jego naiwność, rozbrajająca mnie wręcz i dziecięca, u dorosłego mężczyzny była dla mnie nie do pomyślenia. Nie mogłam uwierzyć, że dorosły mężczyzna jest w stanie skazać siebie samowolnie i na własne życzenie na takie cierpienia, zawody i życie wypełnione raz euforią, a za chwilę bezbrzeżnym smutkiem, który potrafi doprowadzić niemal do szaleństwa i samobójstwa. 

A jednak, mimo całego zła, jakie wyrządza ona „grzecznemu chłopczykowi”, jako czytelnik tylko czekamy aż się pojawi. Wyczekujemy i zastanawiamy się, jaką szpilę tym razem wbije mu w plecy. Czego tym razem będzie musiał wysłuchać, jakich kłamstw i obelg, by chwile później wziąć ją w ramiona i kochać. Wciąż tak samo mocno, a nawet mocniej. Bo czegokolwiek by ona nie zrobiła, jest dla niego wszystkim i „tą jedyną”.

Ciekawym elementem tej powieści jest wplecenie kawałka historii trwającej w tamtym czasie rewolucji w Peru. Zmiana władzy, walka młodych rewolucjonistów o własny kraj, ich śmierć a później stagnacja i rezygnacja za czasów sprawowania władzy przez Alana Garcii’ę.

Mario V. Llosa bardzo barwnie i ciekawie opisuje historię tragicznej dla mnie miłości i stara się dość wnikliwie objąć psychologiczny aspekt więzi, jaka łączy tych dwoje. Niewiele jest tu dialogów, natomiast to, co mają sobie do powiedzenia bohaterowie, ubrane jest w słowa, które chłonie się momentami z niedowierzaniem i niecierpliwością, a czasem wręcz głodem, bo tak bardzo nie chce się wierzyć, że historia lubi się jednak powtarzać. I człowiek, choćby nie wiem ile razy dostał od życia po głowie, popełnia te same błędy często z premedytacją, na własne życzenie.

piątek, 19 października 2012

"On the Road"



Na wyjście do kina nie trzeba mnie długo namawiać. Dlatego, kiedy dostałam telefon od koleżanki, by iść w czwartek do naszego ulubionego miejsca w mieście, zgodziłam się od razu. A trzeba Wam wiedzieć, że nie jest ono byle jakie :)

Znajduje się ono w bocznej uliczce odchodzącej od głównej. Są na niej puby, sklepy i małe sklepiki, włoska restauracja, kawiarnia w której przy zamówionej gorącej czekoladzie, można sięgnąć na półkę przy kanapie i wybrać dowolną dla siebie książkę (zawsze marzyłam o otwarciu takiego swojego miejsca, wg. własnych wyobrażeń…), a nawet fryzjer. I jest kino. Małe, bardzo kameralne. Jedna kasa, jedno niewielkich rozmiarów okienko, w którym można dostać przekąski. Gdy zejdzie się schodkami na dół, można zobaczyć równie niewielkich rozmiarów ale bardzo przyjazną kawiarenkę. Ręcznie napisane cytaty z filmów nad barem, zdjęcia ikon filmowych, cicha muzyka w tle. Małe drewniane stoliki, skórzane krzesła i kanapy aż się proszą, by na nich usiąść i wdać w dyskusję przy kawie jeszcze przed filmem. Tak też zrobiłyśmy. Kawy nie mogę, niestety, pić ale zielonej herbaty na rozgrzanie w ten jesienny wieczór nie mogłam sobie odmówić. I tak oto zaczął się mój filmowy wieczór i jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka na sali kinowej, kiedy po 20 minutach reklam i zapowiedzi filmowych (które czasem lubię bardziej, niż film, na który przyszłam;)), włączyli ten, na który czekałyśmy.

                                                                fot. movieposterdb.com

„On the Road”, w polskim tłumaczeniu „W drodze”. Nie jestem wielką fanką Kristen Stewart. Aktorka jednego wyrazu twarzy, maniera ciągle otwartych ust i mina cierpiętnicy nawet wtedy, gdy wychodzi za mąż za swoją wielką życiową miłość (patrz: saga o wampirach). Ale nie nazywałabym siebie kinoholiczką, gdybym z tego powodu rezygnowała z pójścia na film. Czytałam różne recenzje na temat tego obrazu, znajomi również jednoznacznie nie potrafili go ocenić, czy jest dobry czy jednak warto sobie go odpuścić. Zatem, jak to ja, zanim coś skrytykuję lub pochwalę, wolę przekonać się sama. 

Motywem przewodnim filmu jest wyruszenie w tytułową drogę przez grupę znajomych, by poszukać „czegoś”. Czy jest to sens życia, czy natchnienia, czy przygód i zabawy, a może by się sprawdzić w sytuacjach dotąd niespotykanych lub poznać ludzi, którzy tchną w ich życie coś nowego, świeżego, dotąd im nieznanego. 

Narrację prowadzi jeden z nich, młody i aspirujący pisarz, Sal. Moim zdaniem najbardziej zrównoważony, ale przy tym najbardziej niewyraźna i najsłabiej zarysowana postać filmu. Obok niego widzimy jego nieujarzmionego i charyzmatycznego kumpla Dean’a, któremu z łóżka dziewczyny nie wychodzą, a seks traktuje niemal jak dyscyplinę sportową. Do tego jest jeszcze ten trzeci, Carlo. Widząc go po raz pierwszy miałam wrażenie, że chłopak jest jeszcze bardziej zagubiony, osamotniony w swoim własnym świecie i jego wyobrażeniu, niż cała ta paczka ludzi razem wziętych. Jego przejmujące słowa kierowane do przyjaciół, poezja z nich się wylewająca, czasem bardziej mnie przytłaczała, niż zachwycała. Było mi go też zwyczajnie szkoda widząc, jak bardzo wydaje się być niezrozumiały przez pozostałych. No i jest Kristen jako Marylou. Jedna z dwóch dziewczyn Dean’a, bo drugą gra Kirsten Dunst.

Chciałabym Wam opowiedzieć o tym filmie, o jego fabule w bardzo uporządkowany sposób, ale jest to trudne. Złożoność sytuacji, ich motywów jest zbyt dużo i jest to zbyt chaotyczne. Ktoś, kto nie przykłada wagi do oglądanych przez siebie filmów i nie stara się szukać „drugiego dna”, tzw. głębi i sensu w tym, co widzi mógłby śmiało powiedzieć: piją, palą, spalają się zielskiem, jeżdżą na haju po całej Ameryce, sypiają ze sobą z osobna i wszyscy razem, zdarza się, że kradną, czasem rozstają, później znów się spotykają. A po drodze czytają fragmenty Prousta i przekonują się, że ludzie jednak zawodzą, że wielkie słowa o przyjaźni czy gesty nic czasem nie znaczą i osoba, której ufasz zostawi Cię wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebujesz. 

Wiedziałam, że film powstał na podstawie książki Jack’a Kerouac pod tym samym tytułem, niestety żałuję, że nie miałam okazji jej wcześniej przeczytać. Wyjaśniłaby mi bowiem te wszystkie niedomówienia, niedociągnięcia i nieścisłości, jakie nachodziły mnie podczas oglądania. Zastanawiało mnie bowiem, skąd taka rozwiązłość już pod koniec lat 40? Skąd ten wręcz trans erotyczny i narkotyczny, w który tak się wciągają bohaterowie? 

Szukając informacji na ten temat dowiedziałam się, że Dean, Sal, Carlo i Marylou to przedstawiciele tzw. beat generation, który powstał w latach 50 w Stanach Zjednoczonych. Niechlujny ubiór, narkotyzowanie się, filozoficzne rozmowy o jestestwie, muzyce – to właśnie ich charakteryzowało. Odrzucali oni bowiem konsumpcyjny styl życia panujący w Ameryce w tamtych latach, swoim zachowaniem chcieli zadać cios przyjętym do tej pory normom i wzorowi życia. I nie bez przyczyny ich zachowanie skojarzyło mi się z ruchem hippisowskim bowiem twórczość, która powstała dzięki takim osobom, jest do dziś uważana za zapowiedź powstania ruchu hippisowskiego w późniejszych latach 60.
Jeśli książka jest tak dobra, jak o niej czytam to żałuję bardzo, że film jej nie sprostał. Że ciekawy temat, zjawisko społeczne zostało tam przedstawione tak płasko, tak ogólnikowo i bez głębszej analizy kulturowej, społecznej. 

Przyznać jednak muszę, że aktorsko wyróżnia się tutaj Garrett Hedlund w roli Dean’a. Natomiast szkoda mi Sam’a Riley, jako Sal'a. Jeśli on odzwierciedla autora powieści, to jego gra jest nieco wyblakłym tłem dla Dean’a, chociaż na scenariusz i reżysera nie ma mocnych i aktor źle poprowadzony przez jedno i drugie, nie jest w stanie pewnych sytuacji przeskoczyć. A szkoda, bo spodobał mi się bardzo i przy bardziej wyrazistym zarysowaniu jego postaci i charakteru, film nabrałby jeszcze lepszych barw i odbiór być może byłby zdecydowanie lepszy. Niemniej, nazwisko warte zapamiętania.

Czy polecam? Jeśli ktoś nie lubi czytać książek, niech się skusi. Jeśli ktoś od książek nie stroni, najlepiej od niej zacząć. Wówczas całość historii będzie zarysowana w głowie dokładnie tak, jak powinna, bez niedomówień i niejasności. A historia tej grupki ludzi nie zostanie odebrana jako kaprys wychodzących z nastoletniości młodych ludzi, tylko jako przejaw buntu kulturowego, jaki zachodził gdzieś na świecie, a być może nawet o tym nie wiedzieliśmy.

poniedziałek, 15 października 2012

"Taken 2"



Nie jestem krytykiem literackim, nie jestem również krytykiem filmowym ale uwielbiam dyskutować o jednym i o drugim. Szukam nowości, ciekawostek i uwielbiam odkrywać perełki, o których nie wiedziałam lub nie słyszałam. Podążam też  gwałtownie za nowościami, zwłaszcza filmowymi, bo nie ukrywam, łatwiej i szybciej się z  nimi zapoznać, niż z literackimi. 

Niezmiennie, za każdym razem gdy wychodzę do kina, delektuję się tym i atmosferą panująca w kinie. Kiedyś kupowałam cały zestaw- bilet, popcorn i colę. A jak, niczym rasowy kinomaniak! Niestety, od jakiegoś czasu muszę unikać takich przekąsek, całe szczęście, do kina jeszcze nikt nie zabronił mi chodzić :)

fot. whatculture.com

I tym oto sposobem, wybyłam w miniony weekend na „Taken 2”, po polsku „Uprowadzona 2”. Niewtajemniczonym i niezainteresowanym do tej pory przypomnę część pierwszą, bowiem od niej wszystko się zaczyna. Otóż były agent CIA, Bryan Mills (w tej roli znakomity jak zawsze Liam Neeson), rozwiedziony z matką swojej córki Kim (matkę gra Famke Janssen, którą możecie kojarzyć z „X-Men’ów”, córkę młodziutka Maggie Grace), nieufnie ale jednak puszcza swoją córę na wakacje do Francji. Nie leci jednak sama, towarzyszy jej przyjaciółka i obie, zgodnie ze złożoną rodzicom obietnicy, mają zatrzymać się u kuzyna tejże przyjaciółki. Jak się szybko okazuje, kuzyna nie ma, mieszkanie dziewczyny mają tylko dla siebie a po drodze, na lotnisku, zdążą poznać nieznajomego francuza, który swoim francuskim urokiem osobistym zdąży zawrócić w głowie jednej z nich i dowiedzieć się, gdzie się zatrzymują.

Nie od dziś wiadomo, że nieznajomym nie zdradza się takich szczegółów, o czym dziewczyny szybko się przekonują. Podczas, gdy Kim rozmawia ze swoim ojcem przez telefon w łazience przez okno widzi, jak w drugiej części mieszkania pojawiają się obcy mężczyźni i porywają przyjaciółkę. I tu zaczyna się film. Głos Neesona, instruującego swoją córkę co będzie, jak będzie i że ją odnajdzie, wciska mnie w fotel. Po cichu i w głowie jednak nachodzą mnie myśli, że takim głosem mógłby mnie budzić co rano. Wróćmy jednak do tematu.

Nie będę opowiadać Wam całego filmu, zwłaszcza pierwszej części, bo nie o tym chciałam. Uważam jednak, że należy a wręcz trzeba o nim wspomnieć, bowiem druga część nawiązuje do niej i jeśli ktoś nie zobaczył "Uprowadzonej 1", niech nie włącza drugiej. 

„Taken 2” dla odmiany, dzieje się w bardziej egzotycznym miejscu, Istambule. Bryan Mills ma tam pracę do wykonania, a ponieważ w życiu prywatnym byłej jego żony nie dzieje się najlepiej, namawia ją i córkę, by do niego po kilku dniach dołączyły. Niestety, nie nacieszą się sobą i miejscem za długo, bowiem ojciec jednego z zabitych przez Bryana bałkańskich zbirów w części pierwszej, poprzysiągł na nim zemstę i szybko dowiaduje się, gdzie przebywa. Wysyła tam swoich ludzi, sam przybywa dość szybko i porywają Bryan’a z żoną. I znów odbywa się rozmowa ojca z córką przez telefon, tylko role się zamieniły i to córka chce pomóc rodzicom w wydostaniu ich z opresji i uniknąć, najprawdopodobniej, śmierci.

Niestety, film bardzo ale to bardzo mnie rozczarował. Być może dla kogoś, kto nie widział części pierwszej, druga wyda się bardzo w porządku i trzymająca poziom. Kto jednak ma z czym porównać, może poczuć spory zawód. Sam pomysł na kontynuację jest dobry: ojciec uratował córkę, po drodze zabił kilkunastu drani handlujących dziewczynami i kobietami, ojciec tych drani chce pomścić synów, porywa sprawcę jego żałoby. Dlaczego jednak brakuje tutaj tego samego napięcia, jakie towarzyszyło mi ostatnim razem? Dlaczego scenarzysta postanowił zrobić z Bryan’a samowystarczalnego, wszechmogącego superbohatera, podczas gdy odbiera to wiarygodność całej historii? Agent CIA, pomimo swoich niewątpliwych umiejętności władania bronią, walką z przeciwnikiem i wiedzą, jak postępować w przypadku zagrożenia życia, jest wciąż tylko człowiekiem. Brakuje tu realizmu i dodatkowych postaci, które uwiarygodniłyby jego walkę o życie swoje i żony. Dialogi są proste, puste i pozbawione tzw. „głębi”. Scena końcowa, kiedy Bryan rozmawia w cztery oczy ze sprawcą jego porwania, powinna wywołać ciarki i dreszcze, tymczasem uśmiechałam się pod nosem i zastanawiałam, kto na litość boską, pozwolił mu nauczyć się tego tekstu na pamięć i czy nie mieli pod ręką kogoś od korekty? 

Po kilku dniach od zobaczenia filmu dochodzę do wniosku, że już druga scena, w której córka rozmawia z ojcem przez telefon, powinna dać mi do myślenia i pozwolić dojść do wniosku, że zaczyna się bajka, nie film. Bo to bardzo ciekawe jest, że w tak wielkim mieście, jakim jest Istambuł, wystarczy zaledwie mapa, marker, kilka granatów i telefon, by określić swoje położenie.  Żałuję, że nie znam nikogo, kto mógłby mi pomóc zrozumieć ten wyczyn i wytłumaczyć, czy to naprawdę jest możliwe. 

Sama postać Bryana może się spodobać. Charyzmatyczny, silny, męski. Do tego stanowczy, bez skrupułów, jeśli ktoś zagraża jego rodzinie. Nie idzie na układy, nie negocjuje. I tym zachwycił mnie w części pierwszej. W drugiej, jakby opadł z sił. Czegoś brakuje, chociaż ubrany na czarno, w skórzaną kurtkę nadal budzi respekt i biada temu, kto stanąłby mu na drodze. 

Ale czy to wystarczający powód, by iść oglądać go w kinie? Osobiście wolałabym, żeby zamiast grać w tym filmie, nagrał audiobook’a, np. Roberta Ludluma i jego „Tożsamość Bourne’a”. Bezsenne noce murowane.