czwartek, 29 listopada 2012

Paullina Simons, „Dziewczyna na Times Square”



Nadszedł i czas na drugą książkę, którą miałam okazję przeczytać i tym razem, dla odmiany, nie dzięki mojej siostrze ale mojej mamie, która wyciągnęła ją z czeluści biblioteki. Tak ją wciągnęła, że przeczytała bodajże w 3 dni i zachwytów nad nią nie było końca. Pomyślałam sobie „cóż mam do stracenia, jak taka dobra, to i ja chcę!” i w ten sposób zniknęłam na jakieś cztery wieczory. Będąc bardziej precyzyjną, byłam obecna ciałem ale duchem i głową nurkowałam między kartkami  ;)

                                                                     fot.: empik.com

Historia Lily Quinn na początku wydaje się czymś abstrakcyjnym. Młoda dziewczyna wygrywa na loterii, ale nie odbiera wygranej. Mieszka z przyjaciółką, która nagle znika i oto pojawia się detektyw Spencer, który nie spocznie dopóki nie wyjaśni tej sprawy, ale jego obecność bardzo odbije się na życiu Lily i tym, co ją wkrótce spotka. Bo oto rzuca ją chłopak, rzucając na odchodne słowa, których żadna z kobiet nie chciałaby nigdy usłyszeć, a na dodatek z jej zdrowiem coś ewidentnie jest nie tak, a przecież musi pracować,  najlepiej na dwóch zmianach w kawiarni, bo ledwo jej wystarcza na utrzymanie… i tak, jedno po drugim przytłacza Lily, aż w końcu pod ogromnym ciśnieniem i presją z zewnątrz, balon pęknie. I tu dopiero zaczyna się powieść. 

Dlaczego tak bardzo przypadła mi do gustu? Poprzez niesamowite wręcz wyczucie i przekazanie uczuć osoby chorej zmagającej się z tym, co ją spotkało. Wątpliwości, obawy, smutek i depresja. Ale jest też wola walki, chart ducha i niezmożone pokłady chęci życia. A to wszystko wymieszane, wstrząsane bodźcami w postaci stosunków rodzinnych, które jak wiadomo, nigdy nie są łatwe. Alkoholizm matki, ojciec niepotrafiący sobie z tym poradzić, rodzeństwo które powinno być tak nam bliskie, a jednak o jego prawdziwych pobudkach człowiek zawsze dowiaduje się w momencie, gdy ich naprawdę potrzebuje. Jest też babcia, która niczym skrzat, na przemian dobry i zły, otula Lily swoimi opiekuńczymi skrzydłami. 

Simons bardzo ciekawie i wnikliwie przedstawiła obraz młodej dziewczyny, której świat dosłownie wali się na głowę i pokazuje, ile czasem człowiek jest w stanie znieść. Jakie pokłady energii, cierpliwości i uczuć w sobie mamy, by zdobyć się na pewne gesty wobec innych, niekoniecznie nam przychylnym. I jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć, pomimo przeciwności, które życie co i rusz rzuca nam pod nogi, co by za lekko nie było.

Muszę przyznać, że książka wciągnęła mnie niesamowicie i banalna okładka, trochę niczym landrynka, nie powinna zniechęcać. Nie oceniajmy tutaj książki przez jej pryzmat, absolutnie. Napisana jest nie tylko lekkim piórem, ale jest on też pozbawiony banalnych zwrotów, dialogi nie są sztuczne i sztywne. Mam wrażenie, że autorka poświęciła bardzo dużo czasu na analizę psychologiczną głównej bohaterki, by lepiej ją zrozumieć i by móc łatwiej przekazać jej sposób myślenia i odczuwania tych wszystkich bodźców, które ją dotykały. 

Z czystym sercem, jak rzadko kiedy, polecam. Bardzo.

Lauren Oliver, "Delirium"

Mając przed sobą dwa tygodnie, podczas których chciałam zapełnić sobie jakoś czas wolny, szukałam książki, którą mogłabym „zjeść” i rozsmakować się jej walorami pisanymi. Pojawiły się dwie i o jednej z nich napomknę w kilku słowach, bo dlaczegóż by nie ;)

                                                       fot.: empik.com

Tak sobie pomyślałam rok temu, że jestem chyba już za stara na młodzieżowe powieści. Naiwne nastoletnie miłości, wątki trącące lekkim infantylizmem i ogólnie świat stworzony przez autora jest daleki od tego, czego oczekuję po dobrej, ciekawej książce dla kogoś w moim wieku. I przeważnie bywa tak, że kiedy wydaję tak mało przyjemny osąd, dostaję po głowie bardzo szybko i ktoś udowadnia mi, w jak wielkim jestem błędzie.
 
Moja siostra zarażona książkoholizmem, z czego tak niezmiernie się cieszę, podrzuciła mi pierwszą część trylogii napisaną przez Lauren Oliver, „Delirium”. Przeczytałam opis na okładce i automatycznie nasunęło mi się porównanie do trylogii Collins i jej „Igrzysk śmierci”. Przyznaję bez bicia, pochłonęłam ją błyskawicznie i absolutnie nie czuję się temu winna ;) Zatem pomyślałam sobie, po co zabierać się za coś, co może być podobne i właściwie bazuje na podobnym schemacie? Ale jeśli mam coś krytykować to tylko wtedy, kiedy sama się z tym zapoznałam. I tak skończyłam z „Delirium” do poduszki.

Poznajemy głównych bohaterów żyjących w dalekiej przyszłości. Ameryka, bo to ten nieszczęsny kontynent przeważnie bierze na siebie wszelkie apokalipsy i nieszczęścia tego świata, nie jest już tym państwem, jakim go widzimy dzisiaj. Ogrodzony od świata realnego, czyli Głuszy, ten w którym żyje główna bohaterka Lena to świat wyzuty z jakichkolwiek uczuć, wszelkich emocji. Każdy, kto kończy 18 lat zostaje poddany zabiegowi, który pozbawia go empatii wobec innych, troski, radości, smutku, żalu czyli wszystkiego tego, dzięki czemu nasze życie do tej pory było barwne i wyjątkowe. Miłość traktowana jest jak największe zło i jako przyczynek do nieszczęścia i chorób wręcz śmiertelnych. Lena, dowiedziawszy się od swojej rodziny, że jej mama popełniła samobójstwo z powodu takiego uczucia jak miłość do jej ojca, chce jak najszybciej ten zabieg mieć za sobą.
Ale jak to bywa, nic nie może być zbyt proste i tak oto na drodze Leny staje Alex, który bynajmniej pozbawiony uczuć nie jest i nie zamierza być. I żeby nadać ich historii większego dramatyzmu, Alex to ktoś, komu Głusza nie jest obca, natomiast żyje w świecie Leny na takich samych prawach jak inni. Jak on to zrobił? I co wyniknie z faktu ich poznania się? Nie można pominąć aspektu władzy, która kontroluje swoich obywateli na każdym kroku. Podsłuchy rozmów telefonicznych, godzina policyjna i nachodzenie w domu, gdy tylko zachowanie rodziny wydaje się być niezgodne z prawem i wykraczające poza ogólnie przyjęte normy. Zapewne zdziwilibyście się, gdyby policja zapukała do Waszych drzwi i aresztowała Was tylko dlatego, że ktoś śmiał się w głos i serdecznie, a inni tańczyli radośnie w rytm muzyki. Nie daj Boże, gdyby jeszcze była to muzyka powszechnie zakazana.

Powieść może nie wciąga od razu. Miałam problem z przebrnięciem przez pierwsze sto (!) stron, ale kiedy skończyłam ją czytać, nie żałowałam. Obiecująca kontynuacja w dalszych tomach nastraja mnie optymistycznie. Autorka zastosowała powolne budowanie napięcia, poprzez chęć przedstawienia nam głównej bohaterki i jej charakteru. Razem z Leną poznajemy świat, który ją otacza i wspólnie z nią zastanawiamy się nad jego sensem, szukamy plusów i minusów, walczymy z wątpliwościami i wciąż targającą nią niepewnością. Czasami jej postawa może drażnić, ale kto z nas w wieku prawie 18 lat był pewny swojego i tego, co chce ze swoim życiem zrobić? 

Niestety, nie jestem w stanie pozbyć się porównać do trylogii „Igrzysk śmierci”. W obu historiach główną rolę odgrywa nastolatka, młodziutka dziewczyna. Pojawia się chłopak, który zaczyna wzbudzać w niej uczucia, z którymi walczy a ich wrogiem jest tak straszny, wyniszczony i obcy świat i polityka, która nim rządzi. I to ona staje się ogniwem, które wznieca ogień i walkę o życie w zgodzie, miłości i pokoju bez poczucia strachu i ubezwłasnowolnienia. 

Moja siostra drugiej części trylogii nie miała, ja walczę sama ze sobą czy kupić ją już teraz i przeczytać,  czy poczekać do ponownych odwiedzin i zostawić sobie ten smakowity kąsek na później. Tym bardziej się nad tym zastanawiam, bo czytałam i słyszałam opnie, że kolejna część czyli „Pandemonium” jest zdecydowanie lepsza, ciekawsza i emocje buzują nieustannie. No nic, zobaczymy, co z tych moich rozkmin wyniknie ;)

środa, 28 listopada 2012

Anders De La Motte, „[geim]”

Ostatnie kilkanaście moich dni wypełnione były podróżami i wizytami u lekarzy, o których wspomnę przy innej okazji. Jednak w czasie bywania tu i ówdzie, miałam przy sobie książki, bo jakżeby inaczej i siłą rzeczy bardzo chciałabym o nich napisać kilka słów. 

Śmiało chyba mogę powiedzieć, że jestem uzależniona od sieci. Internetowej sieci. Co i rusz mówi się o powszechnym dostępie do naszych danych osobowych, jeśli już raz je komuś udostępnimy. Korporacje czerpią z tego zyski i na każdym kroku próbują nas omamić i skusić mailingiem reklamowym, który dosłownie dzień w dzień zalewa moją pocztę. Jeśli dodamy do tego coraz to nowsze modele telefonów komórkowych, które nie służą już teraz tylko i wyłącznie dzwonieniu i pisaniu sms’ów ale też wspomnianych maili, buszowaniu w Internecie, robieniu zdjęć, ściąganiu aplikacji z mapami, sklepami i grami. I tutaj zatrzymam się na chwilę, zadając Wam bardzo proste pytanie: co zrobilibyście, gdyby nagle telefon który macie w ręku, nie był zwykłym telefonem a gra, którą w nim macie, nie była zwykłą grą? 



Właśnie będącego w takiej sytuacji poznajemy bohatera tej książki, HP czyli Henrika Pettersson.  Jedzie pociągiem, zauważa pozostawiony przez kogoś telefon w przedziale, sięga po niego i nagle pojawia się komunikat:  „Wanna play a game”? Co zrobilibyście na jego miejscu? Zaryzykowalibyście, nie wiedząc kompletnie o co chodzi?

Nasz bohater to ktoś, kto bez podniesionego poziomu adrenaliny nie potrafi żyć. Im większy jej poziom, tym lepiej. Jest łasy na poklaski, pochwały, zachwyt innych nad jego osobą. Jednocześnie jest próżny, leniwy, zachłanny. Dlatego kiedy poznaje reguły gry, nie waha się ich podjąć i chociaż wiąże się to z ciągłym ryzykiem bycia złapanym, a nawet aresztowanym, nie przestaje. Aż do pewnego momentu, kiedy w zabawę zostaje wplątana jego siostra i najlepszy przyjaciel, a w końcu i jego życiu zagraża niebezpieczeństwo.  Tak się właśnie dzieje, kiedy ktoś łamie przyjęte wcześniej reguły gry.

Anders De La Motte, autor tej książki, to młody mężczyzna, który ma za sobą pracę w policji, był dyrektorem ds. bezpieczeństwa w jednej z największych na świecie firm IT. Obecnie pracuje jako konsultant ds. bezpieczeństwa międzynarodowego. Wnioskuję zatem, że pomysł na debiut książkowy zrodził się w jego głowie w pracy, bazując na doświadczeniu zawodowym. I tutaj muszę przyznać, że historia, którą chciał opowiedzieć Anders  zaciekawiła mnie i liczyłam na to, że wpływ dzisiejszej technologii na nasze życie, myślenie, postrzeganie świata, relacje międzyludzkie oraz bezpieczeństwo w sieci, o którym tak dużo się mówi, że to sprawi, że nie będę mogła się od tej książki oderwać. Ponadto nie ukrywam, czytałam pozytywne recenzje zachwalające „[geim]”, a nawet uwielbiana przeze mnie Ania Dziewit-Meller polecała ją w telewizji. No i cóż. Powiem krótko: czuję niedosyt i lekką nutkę rozczarowania. 

Czy jest w niej wartka akcja? Pół na pół. Historię poznajemy z perspektywy dwóch osób: HP i jego  siostry, co być może miało budować napięcie, ale okazałam się wyjątkowo nieczuła na ten zabieg. Czy jest napisana w przystępnym języku? I tutaj mam zagwozdkę, bo z jednej strony czytając tę książkę myślałam sobie „książka z tematem ‘na teraz’, zatem i luźno napisana, przekleństwa nie są wykropkowane i lukrowane, główny bohater nie zgrywa grzecznego chłopca i jak chce coś chlapnąć, to robi to bez skrępowania.” ale później naszła mnie myśl, że gdyby dopracować trochę warsztat autora książki, wyszedłby z tego naprawdę niekiepski thriller, gdzie ta lekkość nie raziłaby może aż tak bardzo. Aczkolwiek spoglądam na to z jeszcze jednej strony- książka jest skierowana, moim zdaniem, do młodych ludzi, dla których tak prosty język jest mega łatwy do przyjęcia i przeczytania. 

Tak sobie myślę po cichu, że może  Anders De La Motte chciał tą książką coś osiągnąć. Liczę, że chciał otworzyć dzisiejszej młodzieży oczy na niebezpieczeństwo jakie czyha na nas, a które kryje się za całą nowoczesną technologią, jaka nas otacza. Komputery, telefony, Internet. Nigdy nie wiadomo, czy aplikacja której używamy jest w porządku, kto się kryje po drugiej stronie, gdy gramy w gry on-line i czy faktycznie w sieci można zachować nawet pozorną anonimowość.

Czytałam ją w samolocie i w pociągu, może dlatego z łatwością ją zaczęłam i równie szybko z ulgą skończyłam. Natomiast pod koc, w domowych pieleszach, wieczorem przy kubku gorącej herbaty bym jej ze sobą nie zabrała ;)