sobota, 8 grudnia 2012

Isaac Bashevis Singer, „Certyfikat”



Schowałam się podczas ostatnich 3 dni całkowicie. Każdą wolną chwilę poświęcałam czytaniu „Obcej” Diany Gabaldon. O niej wspomnę przy innej okazji :) Tymczasem…

Ktoś z Was może zapytać, co mnie tchnęło, by zabrać się właśnie za tę książkę. I kto wie, być może gdyby nie nasi przyjaciele i ich namowy, nigdy byśmy z mężem nie wpadli na pomysł takiego wyjazdu. Albo pozwólcie, że ujmę to w inny sposób – miejsce to nigdy nie było na naszej top 10 liście, ewentualnie gdzieś tam na końcu, jeśli nie mielibyśmy akurat co zrobić z nadwyżką gotówki. Co przy mojej tendencji do masowego kupowania książek i innych fajnych dla mnie przyjemności, nie miałoby zapewne miejsca ;) Zważywszy jednak na teraźniejsze okoliczności, uznajemy się za wielkich szczęściarzy i absolutnie nie żałujemy decyzji o wyjeździe. 



O czym mówię? O Izraelu, proszę ja Państwa. Miejscu tak niesamowitym, magicznym wręcz. To jest inny świat, który rządzi się swoimi prawami i swoją kulturą. Jest piękny, bo jest oryginalny w swojej odmienności i duchu, którego wyczuwamy już przy lądowaniu. Dzięki tej podróży zagłębiłam się w kulturę żydowską i ich mentalność. Przyznaję, wsiąkłam i do dzisiaj nie potrafię do końca się otrząsnąć z wrażeń, emocji i tych wszystkich uczuć, którymi nasiąkłam podczas tych dni, kiedy tam przebywaliśmy. Zaopatrzyłam się już w odpowiednią lekturę, by poukładać sobie w głowie wszystko to, czego dowiedziałam się w tamtym czasie, i słowo daję, czeka na mnie wielkie tomisko do przeczytania. Pochwalę się nim przy innej okazji :)


Tymczasem, wracając do tytułowej książki, dostałam ją do przeczytania przez przypadek. Odwiedziłam koleżankę, której przez dobre 2 godziny pokazywałam zdjęcia i opowiadałam o wszystkim tym, co widziałam i smakowałam w Izraelu. I wspomniało jej się, że ma „Certyfikat” u siebie i bardzo polecała mi ją przeczytać. Mała, cienka, pomyślałam, że dużo czasu mi nie zajmie jej przeczytanie, a tematyka książki wyjątkowo na czasie u mnie, więc zabrałam ją do siebie i cóż...


Co by Wam napisać, żeby za dużo nie zdradzić ale jakiś ślad po jej przeczytaniu jednak zostawić?


Poznajemy młodego żydowskiego chłopaka, aspirującego pisarza, który przyjeżdża do Warszawy z małej miejscowości i szuka w niej szczęścia, a konkretnie pracy. Jest ubogi, nie ma nic. Chodzi w sfatygowanym płaszczu, przetartych już butach, głodny. Udaje mu się znaleźć pokój do wynajęcia, ale jest on bez okna. Musi używać lampy naftowej, by go oświetlić, nie ma też w nim ogrzewania. Ale najważniejsze, że ma zapewniony dach nad głową  i miejsce do spania. Wynajmuje go u dwóch kobiet, z których jedna po jakimś czasie trafia do więzienia, a z drugą nawiązuje relacje wręcz intymne. Na tym jednak nie koniec. W tak zwanym międzyczasie, próbuje znaleźć sposób na wyjazd do Palestyny, by tam na ziemi żydowskiej móc rozpocząć prawdziwe życie. By jednak to osiągnąć, potrzebne mu dokumenty i pieniądze na ich wyrobienie,  których nie ma. W ten sposób, z pomocą swojego starego znajomego, żeni się z młodą dziewczyną, która opłaca wszelkie transakcje i jako jego fikcyjna żona mogą, z pomocą i na bazie tytułowego certyfikatu, udać się tam razem. Ona jednak ma w tym cel, albowiem chce się dostać do swojego narzeczonego, poza tym, nie potrafi znieść Warszawy i swoich rodziców. Ale i między nimi ostatecznie nawiązuje się nić sympatii. Jest też jeszcze trzecia kobieta w jego życiu, dawna koleżanka, do której obiecał pisać ale tego nie robił. Wybaczyła mu jednak, ponownie się zaprzyjaźniają i spędzają razem czas, również intymnie. Ale czy któraś z tych kobiet zagości w jego życiu na stałe? Czy któraś z nich wzbudziła w nim większe uczucia, niż pożądanie i chwilową potrzebę czucia bliskości drugiej osoby? Co z jego marzeniami o byciu pisarzem, czy uda mu się cokolwiek opublikować?


Książka napisana jest w sposób, dzięki któremu bardzo szybko się ją czyta. Może nie wciąga od pierwszej strony. Jej filozoficzna strona, której z lubością oddaje się autor, może trochę przytłoczyć. Aczkolwiek, mając na uwadze okoliczności, w których żyje główny bohater, nie dziwie się jego przemyśleniom i dążeniom do pojęcia świata, swojego miejsca w nim, po co i dlaczego coś ma miejsce i co on ma z tym zaistniałym faktem zrobić. I gdzie w tym wszystkim jego religia i wiara w nią? 


Poruszone tu zostają również wątki rodzinne, które przeważnie nigdy nie są łatwe, a dla żyjących w tamtych czasach (dzisiejszych zresztą też) Żydów tym bardziej. Ciągłe przemyślenia, analizy i zastanawianie się, jak postąpić, by było słusznie i zgodnie z przekonaniami, a jednocześnie bezpiecznie i dostatnie.


Książka poruszyła mnie ze względu na moją podróż do Izraela niecały miesiąc temu. Temat wyjątkowo mi bliski i znany z opowieści tamtejszych mieszkańców i naszej niesamowitej izraelskiej przewodniczki. Czytacie zapewne gazety, wiadomości w sieci i wiecie, że jak gorący to temat ostatnio i jak drażliwy. Postanowiłam zagłębić się w historię Izraela, Żydów by samej sobie wyrobić opinię o tym, co miało i ma miejsce. Odpowiednie tomisko już zakupione, inne tytuły książek też i zobaczymy, dokąd mnie to zaprowadzi. Tymczasem, pozostając w temacie Żydów, podzielę się z Wami kilkoma zdjęciami, które udało mi się zrobić podczas pobytu w Jerozolimie, Betlejem, Kibucu, Tyberiadzie, Nazarecie i Tel Aviv.



A książkę polecam, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie każdego może tematyka zaciekawić. Zatem jeśli chcesz zgłębić się w filozoficzno-religijno-życiowe rozprawki i rozterki młodego żydowskiego chłopaka, okraszone chęcią przetrwania na tym łez padole, sięgnij po nią, bo może wydać Ci się ciekawa i warta tych kilku godzin nad nią spędzonych. 


środa, 5 grudnia 2012

This year's 2in1

Miałam w głowie i planach zupełnie inny wpis do "pamiętnika", ale środowy dzień postanowił mnie zaskoczyć, wybić z ustalonych wcześniej zamierzeń. Bowiem wystarczył jeden rzut oka na to, co się dzieje na świecie i proszę, jaki tego efekt :)

Jeszcze wczoraj napisałam Mery, że moja kraina zalewana jest deszczem, nie zasypywana białym puchem i wygląda na to, że sama sobie zasłużyłam na pokaranie mnie. Bo cóż innego zastałam za oknem dziś rano, jak nie ciemności i... białości. Przechodnie z postawionymi kołnierzami do góry, z nałożonymi kapturami na głowach i w gumowcach spieszą do pracy. Kierowcy, bez zimowych opon, co rusz wjeżdżają w płot na zakręcie, który jest obok, bo nie wyrabiają przy porannym przymrozku i w tych egipskich ciemnościach. A wiedzieć musicie, że tutaj wymiana opon nie należy do popularnej czynności i kierowcy bynajmniej nie zawracają sobie tym głowy.

W tak fantastycznie rozpoczęty dzień odpaliłam moją Tośkę, by zobaczyć i posłuchać, co w świecie słychać i dosłownie... usłyszałam i padłam. 

Pierwszy utwór kojarzycie na pewno, jestem w stanie dać sobie uciąć rękę, głowę i każdą inną kończynę, którą posiadam. Część z Was zapewne nie może już tej piosenki słuchać i nie mdleje jak kiedyś na widok długowłosego George'a Michael'a, tak cudownie spoglądającego na nas znad świątecznego stołu. Abstrahując od tego, że piosenka a raczej słowa, mają się nijak do świąt, stała się ich symbolem i co roku każde możliwe media raczą nas tym utworem, niezależnie jak widać od miejsca zamieszkania. 

Drugie "cudo" to fenomen ostatnich tygodni, którego ja zrozumieć nie potrafię. Facet śpiewa o głupotach, robi z siebie wariata (aczkolwiek pozytywnego), skacze, wywija przy tym rękoma i nagle pół świata oszalało na jego punkcie. A ja się pytam, o co w tym chodzi?

I nagle, proszę, jaka kompilacja! Dwóch piosenek, których słuchać już nie mogłam, a tu nagle są do zjedzenia i na dodatek, smakuje mi to :) Jestem mega pozytywne zaskoczona pomysłem niejakiego Dj Paolo Monti, bo jest to tak fajne i pomysłowe, że zasługuje na przesyłanie dalej. 

Proszę, niech dzisiejsze moje zaskoczenie zaskoczy i Was. I oby było u Was tak samo pozytywnie :)



poniedziałek, 3 grudnia 2012

Danny Scheinmann, „Niezwykłe akty prawdziwej miłości”



Jak to się stało, że ta książka znalazła się w moim domu? 
Nie była nigdy na liście „must have” lub „must buy”, a jedynie gdzieś kiedyś obiła mi się o uszy i na tym mogłabym zakończyć. Na początku listopada, będąc w domu w Polsce, niecnie wykorzystałam swój pobyt tam i buszowałam po antykwariatach i.. Allegro ;) i trafiłam na naprawdę świetne okazje i gdyby nie to, że ograniczał mnie limit bagażu, złowiłabym znacznie więcej niż to, z czym skończyłam na koniec ale naprawdę, narzekać i tak nie mogę.  I tak oto książka Danny’ego Scheinmann’a odnalazła swój nowy dom. Przyznaję, przeczytałam opinie o niej ale było ich w sumie tak niewiele jak na mój gust, że tym bardziej, trochę chyba z przekory, postanowiłam dać jej szansę.
Najpierw przeczytała ją moja siostra. Zwróciła mi ją zachwycona, roniąca od czasu do czasu łzy nad jej treścią i pomyślałam sobie „cóż ja najlepszego zrobiłam” oraz „co jest w tej książce takiego, że aż łzy cisną się do oczu?”


 
Mianowicie, pojawiają się w niej dwaj główni bohaterowie. Pierwszy z nich to Leo, młody chłopak, student. Jego dziewczyna Eleni, miłość życia, ginie w wypadku, w którym oboje biorą udział i mężczyzna nie potrafi pogodzić się z jej śmiercią. Należałoby tu dodać bezsensowną i przedwczesną śmiercią, na dodatek mającą miejsce podczas podróży jej marzeń. Leo zapada w rozpacz, depresję, wszędzie dopatruje się jej obecności. Ducha, który czuwa przy nim i nie chce go opuścić. Wspomnienia o niej, ich wspólnych chwilach i planach trzymają go przy życiu, ale jednocześnie wpychają w coraz czarniejszą rozpacz. Do pewnego momentu nie wyobraża sobie nawet spędzić życia z jakąkolwiek inną kobietą. Najbliżsi Leo, rodzice i przyjaciele, w tym Hannah, pomagają mu uporać się ze smutkiem, cierpieniem i powrotem do normalności.

Drugim bohaterem jest Moritz, polski Żyd. Wraz z nim przenosimy się w 1914 rok, czas rozpoczęcia się I wojny światowej, kiedy zostaje wcielony w szeregi armii Austro-Węgierskiej. Zakochany w dziewczynie o imieniu Lotte, wyrusza z rodzinnego Ulanowa na wojnę, mając ją cały czas w sercu i głowie. Powrót do niej staje się jego misją i marzeniem, kiedy ze względu na napotykające go okoliczności, ląduje w obozie w Srietiensku na Syberii, niedaleko mongolskiej granicy. I tak jak widać to na okładce książki, naprawdę wędruje, a może powinnam napisać wraca do niej pieszo. A to, co pomaga mu przeżyć, to nie tylko uczucia i miłość do Lotty ale listy, które do niej pisze z nadzieją i wiarą, a które staną się na końcu tak bardzo wymowne i cenne.

Nie będę, a w zasadzie nie chcę Wam opowiadać czy streszczać książki, bo nie o to chodzi. Nie chcę Wam zdradzać ich historii, by nie popsuć przyjemności czytania i wyczekiwania na to, co dalej. Niemniej, lekko nie mają oboje, a zakończenie może Was nie tyle zaskoczyć, co stwierdzicie, że takie właśnie miało być i wydaje się być idealne dla obu tych historii.

Poznajemy smak miłości czystej, niezachwianej. Takiej, która daje siły, wiarę i nadzieję. Która pozwala przezwyciężyć strach i obawy ale i taką, która nie daje nam spokoju, wciąż w nas siedzi i do której wracamy każdym gestem, krokiem i słowem. Zaciekawiła mnie ta książka tym bardziej, że pisana jest z perspektywy mężczyzn, dla których miłość, którą przeżyli jest wszystkim, całym ich światem. Ukazuje to niesamowita potęgę, jaką jest uczucie drugiej osoby do nas i jak wiele potrafi nam ona dać, pomóc i pozwolić przetrwać nawet najgorsze. A napisane jest to tak swobodnie, że czytając opisy i dialogi, nie miałam ani razu poczucia sztuczności czy wymuszonego dialogu tylko i wyłącznie na potrzeby danej sceny.

Podzielę się z Wami fragmentem, który zapadł mi w pamięć, a który jest mi szczególnie bliski ze względu na morał tej opowieści. Mianowicie, Moritz napotyka na swojej drodze starszego pana, który posiadł kilka mądrości życiowych za swojego życia i podzielił się nimi, na moje szczęście.

„ Pewnego dnia człowiek widzi zachodzące słońce i stwierdza, że jego fortuna znajduje się w miejscu, w którym słońce dotyka ziemi. Wyrusza mu naprzeciw. Idzie, idzie, idzie i po długim czasie wraca do wioski, z której wyruszył. Przemierzył cały glob, ale gdy jego przyjaciele proszą go, by opowiedział im o cudach i dziwach, które widział po drodze, nie może tego uczynić, bo oślepł od promieni słońca. Ja tylko proponuję, żebyś zapamiętał swoją wyprawę i zapomniał o przybyciu na miejsce. Jeśli tego nie zrobisz, ty również oślepniesz i zestarzejesz się, jak ja, i będziesz się zastanawiał, gdzie uciekło Ci życie, i zdasz sobie sprawę, że przez całe życie planowałeś przyszłość, która nigdy nie nadeszła. Odnajduj swoje szczęście teraz, a jak odnajdziesz swoją miłość, to je podwoisz. Chodź, wypij ze mną jeszcze jedną wódkę i posłuchaj śpiewu ptaków. Czemu nie miałbyś żyć teraz, młody człowieku?”

No właśnie, czemu? Żyjmy, czytajmy i cieszmy się tym, co po drodze :)

sobota, 1 grudnia 2012

Pogodnie pierwszogrudniowo

Budząc się rano, usłyszałam stukanie deszczu o parapet i wstawałam z myślą o pochmurnym dniu, spędzonym w domu, bo co jak co, ale moknąć na własne życzenie nie lubię. Podnoszę rolety do góry, a za oknem jakby biało, o szyby uderzały malutkie kuleczki śniegu i wtedy do mnie dotarło - proszę państwa, oto nastał grudzień. 

Pobiegłam do kuchni, szybko zrobiłam sobie coś ciepłego do picia na rozgrzanie ledwo przebudzonych kości i w tym momencie, niebo musiało się nade mną ulitować, bo chmury się rozeszły, słońce wyszło, sypać i padać przestało i nastała oto piękna, słoneczna grudniowa sobota. Aż chce się dalej żyć!



Stojąc w kuchni i zastanawiając się nad śniadaniowym menu, a za wielu opcji nie mam, muszę przyznać, moje spojrzenie padło na kuchenny stolik. I buźka mi się uśmiechnęła w jednej chwili. Bowiem musicie wiedzieć, że nastał u mnie taki czas, iż jeść słodyczy w zasadzie nie mogę. Ale ponieważ moja waga wciąż spada, gdyż posiłki, które bazują na jakimkolwiek tłuszczu, również są nie wskazane, postanowiłam wykorzystać niecnie okres świąteczny i ten kilogram spróbować przytyć. Zakupiliśmy w związku z tym z moim mężem kalendarze adwentowe i tak właśnie uzmysłowiłam sobie, że oto od dzisiaj będę smakować i rozkoszować się jedną małą czekoladką dziennie. Uwierzcie, od tak dawna nie miałam w ustach nic słodkiego, że jeden taki kawałeczek to dla mnie nie lada wyczyn, by zjeść i nie pęknąć ;)

Dzisiaj też zabieram się za tomisko, które spoglądało na mnie niecnie z półki już kilka dni i czekało, aż dostanie się w me ręce, bym mogła utonąć z nim na kanapie w te grudniowe wieczory. No cóż, doczekało się. Zatem udam się teraz na co sobotnie bieganie po mieście, wieczorowo-niespodziankowo-urodzinowo-mężowskie wyjście z przyjaciółmi, a od jutra... błogość!

A na koniec, moje ostatnie znalezisko. Bujam się przy tej piosence od kilku dni i przestać nie mogę. Może i Wam to bujanie się udzieli. A tymczasem, pierwszogrudniowo miłego dnia życzę, wiecznie zaczytani mili moi :)


czwartek, 29 listopada 2012

Paullina Simons, „Dziewczyna na Times Square”



Nadszedł i czas na drugą książkę, którą miałam okazję przeczytać i tym razem, dla odmiany, nie dzięki mojej siostrze ale mojej mamie, która wyciągnęła ją z czeluści biblioteki. Tak ją wciągnęła, że przeczytała bodajże w 3 dni i zachwytów nad nią nie było końca. Pomyślałam sobie „cóż mam do stracenia, jak taka dobra, to i ja chcę!” i w ten sposób zniknęłam na jakieś cztery wieczory. Będąc bardziej precyzyjną, byłam obecna ciałem ale duchem i głową nurkowałam między kartkami  ;)

                                                                     fot.: empik.com

Historia Lily Quinn na początku wydaje się czymś abstrakcyjnym. Młoda dziewczyna wygrywa na loterii, ale nie odbiera wygranej. Mieszka z przyjaciółką, która nagle znika i oto pojawia się detektyw Spencer, który nie spocznie dopóki nie wyjaśni tej sprawy, ale jego obecność bardzo odbije się na życiu Lily i tym, co ją wkrótce spotka. Bo oto rzuca ją chłopak, rzucając na odchodne słowa, których żadna z kobiet nie chciałaby nigdy usłyszeć, a na dodatek z jej zdrowiem coś ewidentnie jest nie tak, a przecież musi pracować,  najlepiej na dwóch zmianach w kawiarni, bo ledwo jej wystarcza na utrzymanie… i tak, jedno po drugim przytłacza Lily, aż w końcu pod ogromnym ciśnieniem i presją z zewnątrz, balon pęknie. I tu dopiero zaczyna się powieść. 

Dlaczego tak bardzo przypadła mi do gustu? Poprzez niesamowite wręcz wyczucie i przekazanie uczuć osoby chorej zmagającej się z tym, co ją spotkało. Wątpliwości, obawy, smutek i depresja. Ale jest też wola walki, chart ducha i niezmożone pokłady chęci życia. A to wszystko wymieszane, wstrząsane bodźcami w postaci stosunków rodzinnych, które jak wiadomo, nigdy nie są łatwe. Alkoholizm matki, ojciec niepotrafiący sobie z tym poradzić, rodzeństwo które powinno być tak nam bliskie, a jednak o jego prawdziwych pobudkach człowiek zawsze dowiaduje się w momencie, gdy ich naprawdę potrzebuje. Jest też babcia, która niczym skrzat, na przemian dobry i zły, otula Lily swoimi opiekuńczymi skrzydłami. 

Simons bardzo ciekawie i wnikliwie przedstawiła obraz młodej dziewczyny, której świat dosłownie wali się na głowę i pokazuje, ile czasem człowiek jest w stanie znieść. Jakie pokłady energii, cierpliwości i uczuć w sobie mamy, by zdobyć się na pewne gesty wobec innych, niekoniecznie nam przychylnym. I jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć, pomimo przeciwności, które życie co i rusz rzuca nam pod nogi, co by za lekko nie było.

Muszę przyznać, że książka wciągnęła mnie niesamowicie i banalna okładka, trochę niczym landrynka, nie powinna zniechęcać. Nie oceniajmy tutaj książki przez jej pryzmat, absolutnie. Napisana jest nie tylko lekkim piórem, ale jest on też pozbawiony banalnych zwrotów, dialogi nie są sztuczne i sztywne. Mam wrażenie, że autorka poświęciła bardzo dużo czasu na analizę psychologiczną głównej bohaterki, by lepiej ją zrozumieć i by móc łatwiej przekazać jej sposób myślenia i odczuwania tych wszystkich bodźców, które ją dotykały. 

Z czystym sercem, jak rzadko kiedy, polecam. Bardzo.