Na wyjście do kina nie trzeba mnie długo namawiać. Dlatego,
kiedy dostałam telefon od koleżanki, by iść w czwartek do naszego ulubionego
miejsca w mieście, zgodziłam się od razu. A trzeba Wam wiedzieć, że nie jest
ono byle jakie :)
Znajduje się ono w bocznej uliczce odchodzącej od głównej.
Są na niej puby, sklepy i małe sklepiki, włoska restauracja, kawiarnia w której
przy zamówionej gorącej czekoladzie, można sięgnąć na półkę przy kanapie i
wybrać dowolną dla siebie książkę (zawsze marzyłam o otwarciu takiego swojego miejsca,
wg. własnych wyobrażeń…), a nawet fryzjer. I jest kino. Małe, bardzo kameralne.
Jedna kasa, jedno niewielkich rozmiarów okienko, w którym można dostać
przekąski. Gdy zejdzie się schodkami na dół, można zobaczyć równie niewielkich
rozmiarów ale bardzo przyjazną kawiarenkę. Ręcznie napisane cytaty z filmów nad
barem, zdjęcia ikon filmowych, cicha muzyka w tle. Małe drewniane stoliki,
skórzane krzesła i kanapy aż się proszą, by na nich usiąść i wdać w dyskusję
przy kawie jeszcze przed filmem. Tak też zrobiłyśmy. Kawy nie mogę, niestety,
pić ale zielonej herbaty na rozgrzanie w ten jesienny wieczór nie mogłam sobie
odmówić. I tak oto zaczął się mój filmowy wieczór i jeszcze nie wiedziałam, co
mnie czeka na sali kinowej, kiedy po 20 minutach reklam i zapowiedzi filmowych
(które czasem lubię bardziej, niż film, na który przyszłam;)), włączyli ten, na który czekałyśmy.
fot. movieposterdb.com
„On the Road”, w
polskim tłumaczeniu „W drodze”. Nie jestem wielką fanką Kristen Stewart.
Aktorka jednego wyrazu twarzy, maniera ciągle otwartych ust i mina
cierpiętnicy nawet wtedy, gdy wychodzi za mąż za swoją wielką życiową miłość
(patrz: saga o wampirach). Ale nie nazywałabym siebie kinoholiczką, gdybym z
tego powodu rezygnowała z pójścia na film. Czytałam różne recenzje na temat tego
obrazu, znajomi również jednoznacznie nie potrafili go ocenić, czy jest dobry
czy jednak warto sobie go odpuścić. Zatem, jak to ja, zanim coś skrytykuję lub
pochwalę, wolę przekonać się sama.
Motywem przewodnim
filmu jest wyruszenie w tytułową drogę przez grupę znajomych, by poszukać „czegoś”.
Czy jest to sens życia, czy natchnienia, czy przygód i zabawy, a może by się
sprawdzić w sytuacjach dotąd niespotykanych lub poznać ludzi, którzy tchną w
ich życie coś nowego, świeżego, dotąd im nieznanego.
Narrację prowadzi jeden z nich, młody i aspirujący pisarz,
Sal. Moim zdaniem najbardziej zrównoważony, ale przy tym najbardziej niewyraźna
i najsłabiej zarysowana postać filmu. Obok niego widzimy jego nieujarzmionego i
charyzmatycznego kumpla Dean’a, któremu z łóżka dziewczyny nie wychodzą, a seks
traktuje niemal jak dyscyplinę sportową. Do tego jest jeszcze ten trzeci, Carlo.
Widząc go po raz pierwszy miałam wrażenie, że chłopak jest jeszcze bardziej zagubiony,
osamotniony w swoim własnym świecie i jego wyobrażeniu, niż cała ta paczka
ludzi razem wziętych. Jego przejmujące słowa kierowane do przyjaciół, poezja z
nich się wylewająca, czasem bardziej mnie przytłaczała, niż zachwycała. Było mi
go też zwyczajnie szkoda widząc, jak bardzo wydaje się być niezrozumiały przez pozostałych.
No i jest Kristen jako Marylou. Jedna z dwóch dziewczyn Dean’a, bo drugą gra
Kirsten Dunst.
Chciałabym Wam
opowiedzieć o tym filmie, o jego fabule w bardzo uporządkowany sposób, ale jest
to trudne. Złożoność sytuacji, ich motywów jest zbyt dużo i jest to zbyt
chaotyczne. Ktoś, kto nie przykłada wagi do oglądanych przez siebie filmów
i nie stara się szukać „drugiego dna”, tzw. głębi i sensu w tym, co widzi
mógłby śmiało powiedzieć: piją, palą, spalają się zielskiem, jeżdżą na haju po
całej Ameryce, sypiają ze sobą z osobna i wszyscy razem, zdarza się, że kradną,
czasem rozstają, później znów się spotykają. A po drodze czytają fragmenty
Prousta i przekonują się, że ludzie jednak zawodzą, że wielkie słowa o
przyjaźni czy gesty nic czasem nie znaczą i osoba, której ufasz zostawi Cię wtedy, kiedy
tego najbardziej potrzebujesz.
Wiedziałam, że film powstał
na podstawie książki Jack’a Kerouac pod tym samym tytułem, niestety żałuję,
że nie miałam okazji jej wcześniej przeczytać. Wyjaśniłaby mi bowiem te
wszystkie niedomówienia, niedociągnięcia i nieścisłości, jakie nachodziły mnie
podczas oglądania. Zastanawiało mnie bowiem, skąd taka rozwiązłość już pod
koniec lat 40? Skąd ten wręcz trans erotyczny i narkotyczny, w który tak się
wciągają bohaterowie?
Szukając informacji
na ten temat dowiedziałam się, że Dean, Sal, Carlo i Marylou to przedstawiciele
tzw. beat generation, który powstał w latach 50 w Stanach Zjednoczonych.
Niechlujny ubiór, narkotyzowanie się, filozoficzne rozmowy o jestestwie, muzyce
– to właśnie ich charakteryzowało. Odrzucali oni bowiem konsumpcyjny styl życia
panujący w Ameryce w tamtych latach, swoim zachowaniem chcieli zadać cios
przyjętym do tej pory normom i wzorowi życia. I nie bez przyczyny ich
zachowanie skojarzyło mi się z ruchem hippisowskim bowiem twórczość, która
powstała dzięki takim osobom, jest do dziś uważana za zapowiedź powstania ruchu
hippisowskiego w późniejszych latach 60.
Jeśli książka jest tak dobra, jak o niej czytam to żałuję
bardzo, że film jej nie sprostał. Że ciekawy temat, zjawisko społeczne zostało
tam przedstawione tak płasko, tak ogólnikowo i bez głębszej analizy kulturowej,
społecznej.
Przyznać jednak muszę, że aktorsko wyróżnia się tutaj Garrett Hedlund w roli Dean’a. Natomiast szkoda mi Sam’a Riley,
jako Sal'a. Jeśli on odzwierciedla autora powieści, to jego gra jest nieco
wyblakłym tłem dla Dean’a, chociaż na scenariusz i reżysera nie ma mocnych i aktor
źle poprowadzony przez jedno i drugie, nie jest w stanie pewnych sytuacji
przeskoczyć. A szkoda, bo spodobał mi się bardzo i przy bardziej wyrazistym
zarysowaniu jego postaci i charakteru, film nabrałby jeszcze lepszych barw i
odbiór być może byłby zdecydowanie lepszy. Niemniej, nazwisko warte
zapamiętania.
Czy
polecam? Jeśli ktoś nie lubi czytać książek, niech się skusi. Jeśli ktoś od
książek nie stroni, najlepiej od niej zacząć. Wówczas całość historii
będzie zarysowana w głowie dokładnie tak, jak powinna, bez niedomówień i
niejasności. A historia tej grupki ludzi nie zostanie odebrana jako kaprys
wychodzących z nastoletniości młodych ludzi, tylko jako przejaw buntu kulturowego,
jaki zachodził gdzieś na świecie, a być może nawet o tym nie wiedzieliśmy.
Książkę mam już za sobą i bardzo mi się podobała. Teraz czas na film:)
OdpowiedzUsuńKsiążka już zapisana na liście "must have" :)
UsuńA skoro masz ją za sobą, to koniecznie mi później napisz, jak wrażenia po filmie. Jestem ciekawa, czy przypadnie Ci do gustu :)