piątek, 19 października 2012

"On the Road"



Na wyjście do kina nie trzeba mnie długo namawiać. Dlatego, kiedy dostałam telefon od koleżanki, by iść w czwartek do naszego ulubionego miejsca w mieście, zgodziłam się od razu. A trzeba Wam wiedzieć, że nie jest ono byle jakie :)

Znajduje się ono w bocznej uliczce odchodzącej od głównej. Są na niej puby, sklepy i małe sklepiki, włoska restauracja, kawiarnia w której przy zamówionej gorącej czekoladzie, można sięgnąć na półkę przy kanapie i wybrać dowolną dla siebie książkę (zawsze marzyłam o otwarciu takiego swojego miejsca, wg. własnych wyobrażeń…), a nawet fryzjer. I jest kino. Małe, bardzo kameralne. Jedna kasa, jedno niewielkich rozmiarów okienko, w którym można dostać przekąski. Gdy zejdzie się schodkami na dół, można zobaczyć równie niewielkich rozmiarów ale bardzo przyjazną kawiarenkę. Ręcznie napisane cytaty z filmów nad barem, zdjęcia ikon filmowych, cicha muzyka w tle. Małe drewniane stoliki, skórzane krzesła i kanapy aż się proszą, by na nich usiąść i wdać w dyskusję przy kawie jeszcze przed filmem. Tak też zrobiłyśmy. Kawy nie mogę, niestety, pić ale zielonej herbaty na rozgrzanie w ten jesienny wieczór nie mogłam sobie odmówić. I tak oto zaczął się mój filmowy wieczór i jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka na sali kinowej, kiedy po 20 minutach reklam i zapowiedzi filmowych (które czasem lubię bardziej, niż film, na który przyszłam;)), włączyli ten, na który czekałyśmy.

                                                                fot. movieposterdb.com

„On the Road”, w polskim tłumaczeniu „W drodze”. Nie jestem wielką fanką Kristen Stewart. Aktorka jednego wyrazu twarzy, maniera ciągle otwartych ust i mina cierpiętnicy nawet wtedy, gdy wychodzi za mąż za swoją wielką życiową miłość (patrz: saga o wampirach). Ale nie nazywałabym siebie kinoholiczką, gdybym z tego powodu rezygnowała z pójścia na film. Czytałam różne recenzje na temat tego obrazu, znajomi również jednoznacznie nie potrafili go ocenić, czy jest dobry czy jednak warto sobie go odpuścić. Zatem, jak to ja, zanim coś skrytykuję lub pochwalę, wolę przekonać się sama. 

Motywem przewodnim filmu jest wyruszenie w tytułową drogę przez grupę znajomych, by poszukać „czegoś”. Czy jest to sens życia, czy natchnienia, czy przygód i zabawy, a może by się sprawdzić w sytuacjach dotąd niespotykanych lub poznać ludzi, którzy tchną w ich życie coś nowego, świeżego, dotąd im nieznanego. 

Narrację prowadzi jeden z nich, młody i aspirujący pisarz, Sal. Moim zdaniem najbardziej zrównoważony, ale przy tym najbardziej niewyraźna i najsłabiej zarysowana postać filmu. Obok niego widzimy jego nieujarzmionego i charyzmatycznego kumpla Dean’a, któremu z łóżka dziewczyny nie wychodzą, a seks traktuje niemal jak dyscyplinę sportową. Do tego jest jeszcze ten trzeci, Carlo. Widząc go po raz pierwszy miałam wrażenie, że chłopak jest jeszcze bardziej zagubiony, osamotniony w swoim własnym świecie i jego wyobrażeniu, niż cała ta paczka ludzi razem wziętych. Jego przejmujące słowa kierowane do przyjaciół, poezja z nich się wylewająca, czasem bardziej mnie przytłaczała, niż zachwycała. Było mi go też zwyczajnie szkoda widząc, jak bardzo wydaje się być niezrozumiały przez pozostałych. No i jest Kristen jako Marylou. Jedna z dwóch dziewczyn Dean’a, bo drugą gra Kirsten Dunst.

Chciałabym Wam opowiedzieć o tym filmie, o jego fabule w bardzo uporządkowany sposób, ale jest to trudne. Złożoność sytuacji, ich motywów jest zbyt dużo i jest to zbyt chaotyczne. Ktoś, kto nie przykłada wagi do oglądanych przez siebie filmów i nie stara się szukać „drugiego dna”, tzw. głębi i sensu w tym, co widzi mógłby śmiało powiedzieć: piją, palą, spalają się zielskiem, jeżdżą na haju po całej Ameryce, sypiają ze sobą z osobna i wszyscy razem, zdarza się, że kradną, czasem rozstają, później znów się spotykają. A po drodze czytają fragmenty Prousta i przekonują się, że ludzie jednak zawodzą, że wielkie słowa o przyjaźni czy gesty nic czasem nie znaczą i osoba, której ufasz zostawi Cię wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebujesz. 

Wiedziałam, że film powstał na podstawie książki Jack’a Kerouac pod tym samym tytułem, niestety żałuję, że nie miałam okazji jej wcześniej przeczytać. Wyjaśniłaby mi bowiem te wszystkie niedomówienia, niedociągnięcia i nieścisłości, jakie nachodziły mnie podczas oglądania. Zastanawiało mnie bowiem, skąd taka rozwiązłość już pod koniec lat 40? Skąd ten wręcz trans erotyczny i narkotyczny, w który tak się wciągają bohaterowie? 

Szukając informacji na ten temat dowiedziałam się, że Dean, Sal, Carlo i Marylou to przedstawiciele tzw. beat generation, który powstał w latach 50 w Stanach Zjednoczonych. Niechlujny ubiór, narkotyzowanie się, filozoficzne rozmowy o jestestwie, muzyce – to właśnie ich charakteryzowało. Odrzucali oni bowiem konsumpcyjny styl życia panujący w Ameryce w tamtych latach, swoim zachowaniem chcieli zadać cios przyjętym do tej pory normom i wzorowi życia. I nie bez przyczyny ich zachowanie skojarzyło mi się z ruchem hippisowskim bowiem twórczość, która powstała dzięki takim osobom, jest do dziś uważana za zapowiedź powstania ruchu hippisowskiego w późniejszych latach 60.
Jeśli książka jest tak dobra, jak o niej czytam to żałuję bardzo, że film jej nie sprostał. Że ciekawy temat, zjawisko społeczne zostało tam przedstawione tak płasko, tak ogólnikowo i bez głębszej analizy kulturowej, społecznej. 

Przyznać jednak muszę, że aktorsko wyróżnia się tutaj Garrett Hedlund w roli Dean’a. Natomiast szkoda mi Sam’a Riley, jako Sal'a. Jeśli on odzwierciedla autora powieści, to jego gra jest nieco wyblakłym tłem dla Dean’a, chociaż na scenariusz i reżysera nie ma mocnych i aktor źle poprowadzony przez jedno i drugie, nie jest w stanie pewnych sytuacji przeskoczyć. A szkoda, bo spodobał mi się bardzo i przy bardziej wyrazistym zarysowaniu jego postaci i charakteru, film nabrałby jeszcze lepszych barw i odbiór być może byłby zdecydowanie lepszy. Niemniej, nazwisko warte zapamiętania.

Czy polecam? Jeśli ktoś nie lubi czytać książek, niech się skusi. Jeśli ktoś od książek nie stroni, najlepiej od niej zacząć. Wówczas całość historii będzie zarysowana w głowie dokładnie tak, jak powinna, bez niedomówień i niejasności. A historia tej grupki ludzi nie zostanie odebrana jako kaprys wychodzących z nastoletniości młodych ludzi, tylko jako przejaw buntu kulturowego, jaki zachodził gdzieś na świecie, a być może nawet o tym nie wiedzieliśmy.

2 komentarze:

  1. Książkę mam już za sobą i bardzo mi się podobała. Teraz czas na film:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka już zapisana na liście "must have" :)

      A skoro masz ją za sobą, to koniecznie mi później napisz, jak wrażenia po filmie. Jestem ciekawa, czy przypadnie Ci do gustu :)

      Usuń